wtorek, 27 sierpnia 2013

3.

Susza. Duchota. Ani jednej kropli deszczu od kilku dni. Trawniki zmieniały swoją barwę z soczystej zieleni na zgniłą żółć, wszelakie fontanny miejskie przestawały funkcjonować, a poziom wody w pobliskim jeziorze raptownie spadł. Mieszkańcy Beacon Hills zakręcali kurki, starali się nie marnować wody na podlewanie coraz to bardziej więdnących ogródków. W radiu ktoś mówił o padających ze zmęczenia zwierzętach, które z przegrzania organizmu zostawały znalezione przez leśniczych, martwe bądź u kresu wytrzymałości. Władze od rana trąbiły o oszczędzaniu wody, możliwym kupowaniu jej w sklepach tylko na użytek własny, a także o unikaniu lasów, które w każdej chwili mogły zająć się ogniem. Takiego września nie było od dawna, wiedzieli to niemalże wszyscy, nawet najstarsi mieszkańcy. Ale jakby nie patrzeć: witamy w wiecznie słonecznej Kalifornii. Nawet, jeśli w ciągu ostatnich dni ta maksyma aż nazbyt dała się we znaki Kalifornijczykom oddalonym od oceanu.
- Znowu wróciła nad ranem. Wślizguje się do domu jak cień, chowa się w pokoju, a potem rano wygląda, jakby nigdy nic się nie stało. Nie mam pojęcia, gdzie ona znika na długie godziny, ale zawsze ma jakąś wymówkę - siedząca na jednej przy jednym ze stołów Lydia, przyglądała się swojej jasnowłosej kuzynce, która w milczeniu coś bazgrała w notesie. Anna najwyraźniej wolała spędzać czas samotnie podczas lunchu, aniżeli z całą bandą McCalla, jak to niektórzy określali nastolatków siedzących razem na stołówce. - Ja wszystko rozumiem, ma żałobę po rodzicach... Ale może ona ma jakieś kłopoty, cokolwiek? Jestem jej kuzynką, muszę jej pomóc - wsunąwszy słomkę do ust, pociągnęła mocny łyk, co miało najwyraźniej ukazać frustrację związaną z bezczynnością wobec działań Anny. Głębszy oddech i zaraz po tym odstawiła sok w kartoniku na tackę.
- Może potrzebuje czasu na przetrawienie albo samotności? - zasugerowała Allison, próbując jakoś załagodzić nerwy Lydii.
- Gadanie. Samotnie może siedzieć w pokoju. Mi ona nie pasuje - Stiles wyraził swoją opinię, pochylając się konspiracyjnie do przodu. - Lydia, bez urazy. Ale jej cała historia się kupy nie trzyma. Była adoptowana, bo jej rodzice zmarli. Teraz twoje wujostwo też nie żyje i co? Ląduje tutaj, bo nie ma gdzie pójść? Co za chrzanienie. Coś jest z nią nie tak. Twój dziwny, szósty zmysł nic o tym nie mówi? A wasze wilkołacze węchy, do diabła? - wskazał na siedzących nastolatków z nadzieją, że ktoś go poprze. Większość jednak milczała, bardzo sugestywnie dając mu do zrozumienia, że się z nim nie zgadzają, a Stilinski popadł w zwyczajną paranoję. 
- Jedyne co wyczuwa mój wilkołaczy węch, to jej świetne perfumy - wciął się Isaac, wzruszając przy tym ramionami, jakby nie wiedział nic o tym, gdzie ostatnim razem widział Annę. Owszem, mógł wspomnieć o tym, jak bohatersko uratował ją przed grupą pijaczków, ale nikt nie pytał. A on nie miał zamiaru się z nikim tym dzielić. Wolał na własną rękę dowiedzieć się, co na dobrą sprawę podkusiło tę dziewczynę do pałętania się samotnie w nocy. - Dlatego wy sobie snujcie teorie spiskowe, a ja idę zjeść lunch w doborowym towarzystwie owej kuzyneczki - uśmiechnął się złośliwie do reszty, by zabrać swoją tackę i plecak, równocześnie kierując się ku Annie.
Polka zdawała się nie zważać na szepty, na spojrzenia, jakie jej posyłano. Jakby świat dookoła zupełnie nie istniał. Tylko ona, sama, jedyna. Zero jakichkolwiek uczniów, tego całego gwaru. Jedynie Anna, jej notatnik i długopis, którego tuszem zakrywała kolejne kartki  różnymi bardziej lub mniej zrozumiałymi symbolami bądź wyrazami. I pewnie dalej by to robiła, gdyby nie taca przesuwająca jej własną i widok chłopaka zasiadającego naprzeciwko niej. Isaac. Znowu.
- Jak po tamtej nocy? Mogłaś zasnąć? - rzucił, urywając kawałek bułki, wsuwając go zaraz do ust. Spojrzenie niebieskich oczu wilkołaka od razu skupiło się na wywijasach zdobiących marginesy notatnika panny Kaprinsky. Blondynka widząc, gdzie wędruje jego wzrok, zamknęła notes dosyć głośno, dłoń układając na czerwonej okładce. To była bardzo delikatna sugestia, w której ten miał trzymać swój czuły nochal z daleka od tego, co wyczyniała. Między innymi chodziło o to, co znajdowało się na kartkach (z pozoru) zwykłego brulionu.
- Spałam jak niemowlę - odcięła się, chowając swoje rzeczy do torby, co miało zapewnić im chociaż minimalne bezpieczeństwo, a jej spokój ducha, bowiem wątpliwe, by ktokolwiek próbował jej wyrwać torebkę z ręki, prawda? Nawet Stiles nie był na tyle zdesperowany. - Nie rozumiem, dlaczego ze mną tutaj siedzisz. Wydawało mi się, że jasno dałam ci do zrozumienia, że samej jest mi o wiele lepiej - Anna oparła łokcie o brzeg stolika, aby ułatwić sobie pochylenie się w przód, ku wilkołakowi.
- Za to mi się wydaje, że tylko taką grasz, bo się boisz, że ktoś ciebie zrani. Albo już tak było tylko... - jedno znaczące spojrzenie niebieskich oczu Polki wystarczyło, aby odchrząknął i cisnące mu się dotychczas na usta słowa, przełknął, tym samym zapijając je kilkoma łykami gazowanej wody. Jednak z drugiej strony... Czego miał się obawiać? Drobnej blondynki, która sięgała mu może maksymalnie do ramienia, a normalnie pewnie by jej nawet nie zauważył na korytarzu?  Dobre sobie.
Sęk w tym, że to, co czaiło się w Annie sprawiało, że Isaac czuł się niczym ćma pędząca w stronę ognia. Tylko on wciąż nie miał pojęcia, co jest tym ogniem. Co sprawia, że właśnie teraz przyglądał się tej dziewczynie, która wwiercała w niego chłodne spojrzenie, a następnie wstawała z miejsca. Chyba nawet wyzwała go od "wścibskich gówniarzy". I coś jeszcze, ale nie słuchał. Kretyn.
- Poczekaj! - krzyknął za Anną, która zarzucając sobie torbę na ramię, nawet nie uraczyła go spojrzeniem. Nawet wtedy, gdy popychała raptownie drzwi od stołówki i opuszczała ją, zostawiając, stojącego niczym kompletny idiota, Isaaca. Ani razu się nie obróciła, nic nie powiedziała. Czyżby tymi słowami trafił w jej czuły punkt? Czyżby nieświadomie poruszył pewien temat, którego nie powinien? Ale skąd on mógł to wiedzieć?! Gratulacje, Lahey. 

Dlaczego się w to wpakowała? Na co jej to właściwie było? Znowu musiała kłamać, udawać, uciekać. Znowu nie mogła normalnie funkcjonować, ponieważ komuś to nie pasowało. Moi mili, uwierzcie bądź nie, ale robienie za licealistkę nigdy nie jest czymś łatwym i przyjemnym. Na przykład fakt, iż musiała poczekać do ostatniego dzwonka, aby w końcu się wyrwać z tego przeklętego budynku. 
Zaciskając palce na torbie, przepychała się między tłumem uczniów, próbując dostać się jak najbliżej wyjścia. Pakt, jaki zawarła zaczynał jej ciążyć coraz bardziej, z każdym dniem na nowo, przypominając o sobie niemalże na każdym kroku. Co noc, gdy wracała do domu, nie była pewna, czy Lydia nie zaczyna się domyślać. Jednak za każdym razem tylko ją obserwowała, nie zadając pytań o jakieś pojedyncze zadrapania, które raptem rano znikały, nie pozostawiając jakiegokolwiek śladu na skórze Anny. A może ich nie dostrzegała?
Była zbyt pochłonięta własnymi myślami, aby dostrzec Stilesa, ciągnącego za sobą Lydię. Chłopak uparł się, że pokaże rudowłosej, gdzie tak naprawdę kieruje się jej kuzynka i co na dobrą sprawę robi za każdym razem, gdy powinna siedzieć w domu, a zamiast tego, pałęta się gdzieś po Beacon Hills. 
- Stiles, to jest bez sensu. Nie mamy pewności, że akurat dzisiaj pójdzie gdziekolwiek - starała się mu to przetłumaczyć, uważając przy tym, by nie skręcić sobie kostki podczas ostrzejszego zakrętu. Doprawdy, pomimo szczupłej budowy, chłopak potrafił postawić na swoim i nawet próby wyrwania się spełzły na niczym, gdy ten tak bardzo postanowił pokazać Lydii, że ma rację. 
- Skoro od kilku dni robi to samo, to dlaczego miałaby dzisiaj zmienić swój nawyk? Chcesz wiedzieć, co się z nią dzieje, prawda? - Stilinski przystał na chwilę, aby móc spojrzeć w zielone oczy Lydii. To miało ją przekonać: pewność w głosie i wzroku Stilesa. Martin jedynie odetchnęła, kiwając głową. Nie miała wyjścia, a to była jedyna możliwa odpowiedź, na jaką przyszło jej się zdobyć. - No właśnie - mruknął brunet, doganiając znikającą za jednym z budynków Annę. 
Zatrzymali się raptownie, obserwując zza rogu blondynkę. Pomimo ogromnego żaru płynącego z nieba, dziewczyna usiadła z boku trybun,  pozbawiona jakiejkolwiek, chociażby najmniejszej ochrony przed słońcem. Nie wyglądała jednak tak, jakby jej to w jakimkolwiek stopniu przeszkadzało. Może dopiero zdjęcie skórzanej kurtki mogło świadczyć o tym, że jednak i ona nie jest odporna na tak wysokie temperatury. 
Anna, siedząc na ziemi, była zupełnie nieświadoma tego, że dwoje licealistów wychyla się zza winkla i obserwuje niemalże każdy jej ruch. Poprawianie włosów, wsunięcie na nos okularów przeciwsłonecznych, czy... Wyjęcie paczki papierosów, z której jednego z nich wsunęła między wąskie wargi i odpaliła zdobioną, metalową zapalniczką. 
Lydia nie wytrzymała. Te całe szpiegowanie jej kuzynki sprawiło, że aż się w niej zagotowało, kiedy wyszło, co wyszło. I to wcale nie chodziło o nałóg Anny ani o to, że się z nim kryje. A o fakt, że Stiles się mylił. Wieszał psy na dziewczynie, z którą nigdy na dobrą sprawę nie rozmawiał. Poza chwilami, kiedy ta robiła z niego kretyna przy wszystkich. Ale Anna już taka była! Sarkastyczna, introwertyczka, która nie ceniła sobie towarzystwa innych ludzi. Nie jej wina. Dlatego pewnie rudowłosa obróciła się raptownie i popchnęła w tył przyjaciela, niknąc całkowicie z widoku. 
- Widzisz? Zagadka rozwiązana. Nie do końca rozumiem, dlaczego nie ma jej całą noc, ale jak widać, ma ku temu powód. I jest tym fakt, iż się truje papierosami, a nie jest jakimś chodzącym mordercą. Radzę ci zająć się swoim życiem i dać sobie spokój z jakimiś insynuacjami, bo to zaczyna się robić męczące, Stiles - poruszenie w pozornie spokojnym głosie Lydii były doskonale słyszalne. Do tego to spojrzenie, przez które Stilinski nie mógł z siebie wydusić chociażby słowa, pomimo otwierania ust i próby powiedzenia czegokolwiek na swoją obronę. Jednak nic poza: "ale ona jest naprawdę zła" nie przychodziło mu do głowy. Dlatego milczał. I obserwował, jak Lydia odchodzi w kierunku parkingu, przy okazji ciągnąc za sobą Allison, która stojąc przed szkołą szukała swojej przyjaciółki. Martin nie odpowiadając na pytania brunetki zniknęła w końcu z oczu Stilinskiego. 
- Niech to szlag! - kopnął z całej siły ścianę, jednak zaraz tego pożałował. Skacząc na jednej nodze, złapał się za stopę, która pulsowała bólem. Nie zdziwiłby się, gdyby po zdjęciu buta i skarpety ujrzał rosnący do horrendalnych rozmiarów duży paluch. Spieprzył to. Wiedział, że zawiódł zaufanie Lydii. Ale co miał zrobić, kiedy jego wewnętrzny radar kłopotów wręcz wariował za każdym razem, kiedy Anna pojawiała się w pobliżu? Tyle razy miał rację. Przecież się o tym przekonywali. Ale może Lydia się nie myliła? Może popadł w paranoję? Nie, nie, nie. Musiał jej to udowodnić. 
Dlatego, gdy ból w stopie zelżał, podszedł powoli do krawędzi budynku, za którym dotychczas się krył. Problem w tym... Że nie widział Anny, choć jej rzeczy wciąż leżały w miejscu, w którym je pozostawiła. Cholera! Nie mógł na dobrą sprawę tak nagle się pojawić znikąd. Mimo wszystko, wyszedł i kulejąc zaczął kierować się ku kontenerowi na śmieci, który ulokowany w pobliżu trybun robił za idealną kryjówkę. Pomijając nieprzyjemne zapachy i odpadki dookoła. Pomimo bólu, jaki promieniował z każdą chwilą coraz bardziej, rozchodząc się niemalże po całym ciele dotarł na miejsce. Był na tyle blisko, aby usłyszeć, że Anna... Nie jest sama. 
- Myślisz, że nic nie wiem? Pomagasz mu. Dlatego tutaj jesteś - męski głos był pełen wzburzenia i niezwykle... Znajomy. Stiles zmarszczył brwi, próbując zidentyfikować człowieka, który najpewniej uderzył z niemałą siłą w metalową siatkę. - Nie wiem, co właściwie próbujesz zrobić, ale jeśli cokolwiek stanie się mojemu bratu lub Lydii... - tutaj urwał, ukazując swoje wilkołacze zęby, a pazurami przesunął po metalu tuż obok Anny, co w towarzystwie iskier miało być przerażające, a  także ukazać znaczną przewagę fizyczną nad dziewczyną. Nie ukrywajmy, każdy normalny człowiek już próbowałby uciekać, a przynajmniej błagać o litość. Jednak nie ona. Anna nie miała najmniejszego zamiaru drżeć przed wielkim, złym wilkiem. 
- Uuu... Aż mnie przeszedł dreszcz, tak się boję - Polka posłała mu pełne kpiny spojrzenie. Kto by pomyślał, że w takiej sytuacji nie będzie czuła strachu, błagała o wybaczenie lub tłumaczyła plan tego kogoś, komu ponoć pomagała. A ta? Jeszcze drażniła wilkołaka, który i tak ledwie panował nad sobą. Samobójczyni? Masochistka? A może była po prostu pewna tego, że nic jej się nie stanie? - Spróbuj mnie zgnoić, a ja pociągnę ciebie na samo dno, z którego nie wyciągnie ciebie nawet twój braciszek - Anna wcale nie brzmiała na przyjemną (o ile kiedykolwiek taka była) panienkę, za którą uważali ją chociażby nauczyciele. - A uwierz, że ja wiem o tobie o wiele więcej. I jeśli cokolwiek piśniesz, ta beznadziejna banda idiotów się o tym dowie. I ciekawe, jak zareagują na to, że jeden z ich nowych przyjaciół ich zdradza - ostatnie zdanie było powiedziane niemalże szeptem, przez co Stiles nie mógł na dobrą sprawę usłyszeć dokładnie wypowiedzi Anny. Wiedział jedno: ona miała coś na Aidena, a bliźniak na nią. Tylko co takiego? 
Z rozmyśleń wyrwał go hałas przypominający uderzającą o ogrodzenie piłkę, którą ktoś kopnął naprawdę mocno, a także chrapliwy śmiech przerywany płytkimi oddechami. Anna przyglądała się Aidenowi z jawną odrazą. Nawet w chwili, gdy ten łapał ją za szyję i unosił do góry, odbierając możliwość oddychania, czy powiedzenia czegokolwiek. Wilkołak nie zważał na drżenie rąk, czy wbijające się w dłoń paznokcie blondynki. Nie czuł tego. A wiadomo, wściekły wilk nie panuje nad sobą na tyle, na ile by chciał.
Gdy Stiles próbował wstać, wychylić się i zobaczyć, czy Anna jeszcze żyje, oddycha, cokolwiek, uderzył w niego mocny podmuch wiatru zmieszanego z pyłem i piachem. Nie, nie przeszło mu przez myśl, skąd się wzięła taka nagła zmiana pogody. Był zbyt zajęty pluciem ziemią i jakimiś innymi niezidentyfikowanymi ciałami stałymi, a także przecieraniem oczu z ziarenek piasku, aniżeli myśleniem nad tym, co właściwie się działo tuż za nim. Aiden natomiast rozluźnił ucisk, ostatecznie puszczając Annę i rozejrzał się dookoła, zdezorientowany zupełnie sytuacją, w jakiej się znaleźli. Była susza, a niebo stopniowo zasnuwało się gęstymi, czarnymi kłębami chmur, które przesuwały się nad całym Beacon Hills. Ludzie modlili się o deszcz. Ale czy o nagłą ciemność i przedsmak tornada? 
Anna upadła na ziemię, boleśnie uderzając kolanami o wystający kamień. Ale to nie było ważne. Wpatrując się w wilkołaka, starała się unormować oddech, a także uspokoić swój rozszalały puls poprzez dotykanie palcami szyi i delikatne uciskanie tętnicy szyjnej. Nawet nie wiedział z kim zadarł. Głupi, tępy, parszywy...
- Piękne przedstawienie, doprawdy - czyjś głos rozległ się ponad świstem szalejącego wiatru. Anna przeniosła wzrok na nowo przybyłego, który kilkakrotnie, mozolnie wręcz klaszcząc, kierował się w ich stronę. Nie znała go. Nie miała pojęcia, kim jest, a i co właściwie robi właśnie w tym miejscu. Przesuwając spojrzeniem od czubków butów nieznajomego, przez uwydatnioną poprzez koszulkę muskulaturę, na twarzy kończąc, przełknęła cicho ślinę, szczególną uwagą obdarzając niebieskie oczy mężczyzny. Ten zdawał się nawet na nią nie patrzeć. Jakby była nic nie znaczącym robakiem. Albo nie o nią mu chodziło. - A teraz idź do swojej wilkołaczo-syjamskiej połówki i daj starszym się pobawić - warknął, spoglądając w kierunku blondynki po raz pierwszy, od kiedy wyłonił się z tego całego pyłu szalejącego dookoła. 
Wiatr ciskał włosami Anny na prawo i lewo, co tylko ograniczało jej pole widzenia. I właśnie dlatego nie dostrzegła nagłej zmiany w mimice mężczyzny. Obserwował, jak ta próbuje wstać o własnych siłach, niezwykle powoli, z wyraźnym bólem i złością na sytuację, w jakiej się znalazła. Jak mogła pozwolić jakiemuś obszczymurkowi bawiącemu się w lykantropię, na takie rzucanie nią niczym szmacianą kukłą? Gdy nareszcie się wyprostowała, oparła ciężar ciała na ogrodzeniu, odchylając głowę w tył. Wszystko po to, aby odgarnąć włosy i w końcu móc widzieć to, co się działo wokoło. Dopiero wtedy ten człowiek oderwał od niej wzrok pełen sprzecznych uczuć, których dotąd nie widział u niego nikt. Ból zmieszany z odrazą i zaskoczeniem. A także wiele, wiele więcej. 
- Peter, to nie twoja sprawa... - zaczął Aiden, mimowolnie cofając się o krok pod wpływem rozmawiającego z nim mężczyzny. 
- WYNOŚ SIĘ! - krzyk Petera sprawił, że nawet niewzruszona niczym Anna się wzdrygnęła. A może to grzmot, który pojawił się chwilę po tym? Nie wiedziała. Nawet Stiles podskoczył, nieomal zdradzając miejsce swojego pobytu. - Inaczej obiecuję, że rozpłatam ciebie na pół bez obecności twojego braciszka. A Deaton wtedy ciebie nie odratuje - Aiden spojrzał po raz ostatni na Annę, po czym warcząc zaczął biec w bliżej nieokreślonym kierunku. Byle dalej. 
Dopiero wtedy Peter ruszył w jej stronę. Jego krok był wolny, a broda uniesiona w akcie dumy i wyższości nad blondynką. Dziewczyna nie miała pojęcia, z kim ma do czynienia i w co właściwie się wpakowała, kiedy wróciła do Beacon Hills. I pomimo tego, że w każdej chwili mogła zacząć biec i uciekać... Nie mogła się ruszyć z miejsca. Wszystko przez oczy, które znalazły się tak blisko niej, nie przerywając kontaktu wzroku choćby na moment. 
Peter oparł się jedną ręką o ogrodzenie, tuż obok głowy Anny. Jego szczęki były zaciśnięte, a mięśnie maksymalnie napięte, choć na dobrą sprawę nie atakowała, nic nie mówiła. Ale jemu wystarczyło samo jej spojrzenie, obecność. Czuł narastającą wściekłość i chęć poderżnięcia jej gardła swoimi pazurami, choć ona go pewnie nie poznawała. Widział to w jej spojrzeniu, ruchach. 
- Nie uściskasz mnie na powitanie... - oschły ton i zaciętość bijąca od niego wcale nie pomagała Annie w panowaniu nad kolejnymi, uderzającymi w ziemię błyskawicami, czy szalejącym wiatrem. Peter... Niebieskie oczy... Nieuzasadniona wściekłość... - ...Anno? 
Zamarła. Jej wargi powoli rozchyliły się, jakby już szykowała jakąś odpowiedź, jednak nic poza pozostałościami powietrza z płuc z nich nie uleciało. Spojrzenie Anny mówiło wszystko. Poznała go. Znała. I wiedziała doskonale, z kim ma do czynienia. I właśnie w tej chwili, kiedy poczuła się, jakby ktoś okładał ją obuchem po głowie, deszcz lunął wprost na rozgrzane, wysuszone od wielu dni miasto. Po raz pierwszy od naprawdę dawna użyźniając wszystko, dając życie roślinom, które pewnie gdyby mogły, wychyliłyby się tak, aby zaznać jak największego orzeźwienia po ogromnej suszy. Pomimo zimnego dreszczu i gęsiej skórki pokrywającej jej ciało, nie mogła się ruszyć, a nawet zareagować na chłód czy coraz bardziej przemoczone ubrania. Wiedziała, że tak się stanie prędzej czy później i przeszłość ją odnajdzie. Nie wiedziała tylko, że akurat tutaj, w takiej chwili.
- Hale - to jedyne, co zdążyła wydusić, wpatrując się w parszywy uśmiech wilkołaka, który odsunął się i zniknął, nim ta zdążyła cokolwiek zrobić. Zostawił ją samą, ze świadomością tego, że ją rozpoznał. Wiedział, kim była. Wiedział, co potrafi. Była stracona. 

____________________________________________
Trochę mi zajęło napisanie tego rozdziału. Mam nadzieję, że jednak się opłacało i ktokolwiek to przeczyta.
No i w końcu pojawił się Peter. Mam nadzieję, że jednak to nie jest tak paskudne, jak mi się wydaje.
A tak na marginesie: zapraszam do czytania http://w-przepasci.blogspot.com/ autostwa fluffy. Taki tam zbiór opowiadań, każdy znajdzie coś dla siebie.